Na deski drugiej pod względem wielkości sceny operowej w Polsce powrócił po letniej przerwie „Faust” pod batutą Maestro Rafała Janiaka, zastępcy dyrektora ds. artystycznych, który do współpracy zaprosił doświadczoną reżyserkę dramatyczną, Ewę Rucińską.
Przyznać trzeba, że do oceny tego spektaklu trzeba nieco dojrzeć, nabrać dystansu. Bo zadanie nie jest łatwe…

fot. Joanna Miklaszewska-Sierakowska
Wizja reżyserska Ewy Rucińskiej jest mocno oryginalna, nietuzinkowa, choć raczej przeznaczona dla widza obeznanego z „Faustem” Gounoda, znającego tak fabułę opery, jak i dzieło Goethego, na którym przecież oparto libretto. Zamiast średniowiecza mamy tutaj rok 2034, a naszym oczom ukazuje się obraz świata wyniszczonego wojenną pożogą. Faust jest w tej inscenizacji lekarzem patologiem, którego diabeł Mefistofeles przywraca do życia i zachęca do pogoni za młodością i miłością (choć raczej tą fizyczną). Minusem spektaklu jest na pewno fakt, iż zamiast 4 przerw mamy ich 2, przez co część druga staje się niemiłosiernie długa, napięcie wyraźnie opada, a po przerwie widownia nieco pustoszeje. Reżyserka dodaje też niepotrzebne, rozpraszające widza postaci, wplata wątki niczym ze słynnej „Opowieści podręcznej”, słowem – jest dużo wszystkiego, przez co trudno jest śledzić akcję. Na pewno nie jest to spektakl dla melomana debiutanta.
Niemniej jednak warto się na niego wybrać. Kostiumy Arka Ślesińskiego oraz scenografia agaty Skwarczyńskiej tworzą futurystyczną wizję wojennego świata, niepokojącą, drapieżną, ale przecież – zważywszy na obecne czasy – bardzo wiarygodną.

Fot. Krzysztof Bieliński
Pierwsze skrzypce w tym spektaklu grali jednak soliści. Wyróżniała się z pewnością hipisowsko szalona Marta Schwerlein, sąsiadka Małgorzaty, kreowana przez Bernadettę Grabias o pięknym, wdzięcznym mezzosopranie. Przyjemnie brzmiała Agnieszka Makówka jako Siebel. Mefisto Wojciecha Gierlacha był nieco mało diaboliczny, ale też inscenizacja uczyniła go raczej eleganckim księciem ciemności niż złowieszczym demonem.
Role główne zostały obsadzone niezwykle trafnie.
Anna Wierzbicka w roli Małgorzaty prezentuje znakomity poziom wokalno-aktorski, godny zachodnich scen najlepszych teatrów. Kreuje swoją postać z niezwykłą wprawą, doskonale oddaje emocje targające bohaterką. Jest niewinna, niemal naiwna, czysta, a jednocześnie zbyt ufna jak na realia okrutnego świata swoich czasów, przez co ściąga na siebie – nie ze swojej winy – ogromne kłopoty. Małgorzata w wykonaniu Anny to niepoprawna marzycielka, nieprzystosowana do rzeczywistości, w której rządzą mężczyźni, którymi z kolei kierują ich egoistyczne żądze. Nie sposób jest nie zauważyć, iż tak naprawdę to Małgorzata wysuwa się w tym spektaklu na pierwszy plan. Wzbudza u publiczności autentyczne współczucie i jawi się bardziej jako skrzywdzona, ufna dziewczyna niż trzpiotka łasa na błyskotki. Wyborne panowanie solistki nad głosem, jego przyjemna i bardzo liryczna barwa, dobra dykcja, spójne i równe rozłożenie akcentów dają bardzo smakowity odbiór, zwłaszcza w arii „z klejnotami” („Ah, je ris de me voir”), jak również w miłosnym duecie przed egzekucją („Oui, c’est toi que j’aime”) czy wreszcie w trio z Faustem i Mefistofelesem na finał („Anges purs, anges radieux”).
Podkreślić należy, że dla artystki był to debiut w roli, tym większy zatem należy się jej podziw, zwłaszcza biorąc pod uwagę nagłą zmianę partnera (początkowo w rolę Fausta miał się tego dnia wcielić Dawid Kwieciński, zastąpił go jednak Irakli Murjikneli).
Scena łódzka nie jest sceną łatwą, akustyka bynajmniej nie ułatwia śpiewakom zadania, dodatkowo zaś orkiestra tego dnia brzmiała naprawdę głośno. Może to wskazywać na jakieś problemy techniczne, systemy nagłośnienia, trudno dociec przyczyny. W każdym razie w takich warunkach nie każdy się odnajdzie. Dzięki odpowiedniej technice, doświadczeniu i niewątpliwemu talentowi Annie Wierzbickiej udało się to wyśmienicie i aż szkoda, że do zaśpiewania dostała tylko jeden wieczór. Pozostaje wierzyć, że spektakl jeszcze powróci, a wraz z nim szansa na usłyszenie tej znakomitej artystki w tej wymagającej, pięknej roli.
Irakli Murjikneli zadanie miał niełatwe, w rolę Fausta wcielał się bowiem – z powodu niedyspozycji kolegi – aż trzy razy z rzędu. Z początku śpiewał nieco nieśmiało, jakby ciszej, potem jednak wyraźnie się rozśpiewał i z każdą chwilą brzmiał coraz lepiej. Jego głos o szlachetnym brzmieniu w fuzji z talentem i doświadczeniem, a także oddaniem roli, był nie tylko wyrazisty, ale też przyjemny dla ucha, co w przypadku tenorów nie zawsze jest oczywistością. Jego kreacja sceniczna przepełniona była ekspresją, żarem… Kipiała aż od emocji. Piękne wykonanie wielkiej arii Fausta „Salut! demeure chaste et pure”, zaśpiewanej subtelnie i z bogactwem głosu. Intensywność wykonania Irakliego stopniowo wzrastała aż do kulminacyjnego punktu arii z efektownym wysokim C, gustownym i wdzięcznym.
Jego Faust przeżywa w tej inscenizacji autentyczną, wiarygodną przemianę. Po początkowym oddaniu się żądzom, pojmuje, że Małgorzata to czysta, dobra osoba, desperacko próbuje ją uratować, jednak na próżno. Dzięki kreacji tego gruzińskiego artysty nie jesteśmy w stanie tak po prostu Fausta nienawidzić. Czujemy do niego pewną sympatię, w jakimś stopniu nawet mu współczujemy.
Irakli oczarowuje widza. Jest dynamiczny, podąża za akcją, trzyma rytm, dobrze operuje głosem. On nie gra Fausta, on Faustem jest. Dobra chemia łączy go z partnerującą mu Anną Wierzbicką (ich piękny duet miłosny przejmuje dramatyzmem akcji i pietyzmem wykonania). Artysta ma prezencję. To, jak się porusza, jak leży na nim każdy kostium. To, jak żywa jest jego kreacja… Na pewno ciekawy Faust, wart uwagi. A będzie ku temu okazja, gdyż artysta powróci niebawem do Polski, tym razem w „Trubadurze” Verdiego w Operze na Zamku (Szczecin).
Oczywiście, w spektaklu zdarzyły się słabsze punkty, tak w sensie muzyczno-wokalnym, jak i czysto inscenizacyjnym, niemniej jednak łódzkiego Fausta „da się lubić”.
Podsumowaniem niech będzie płonąca jabłoń na finał opery, niczym krzew gorejący. Raj, grzech pierworodny, a jednocześnie symbol zbawienia.
