Filip II, syn Karola V i Izabeli Portugalskiej, władał najpierw Niderlandami, na tron Hiszpanii wstąpił zaś w 1556 roku, po abdykacji ojca. Don Carlos urodził się ze związku Filipa z Marią Portugalską, a jego ślub z Elżbietą Walezjuszką, córką Henryka II i Katarzyny Medycejskiej, miał przypieczętować pokój zawarty pomiędzy Hiszpanią a Francją. W ostatnim jednak momencie Filip zajął miejsce syna i sam ożenił się z francuską księżniczką.

Tak oto w telegraficznym skrócie przedstawia się rys historyczny opery „Don Carlos” Giuseppe Verdiego – monumentalnego dzieła o ambitnym projekcie, szlachetnej inwencji i filozoficznej głębi. W zeszły weekend, tj. 8 oraz 10 grudnia 2023, na scenę Teatru Wielkiego w Łodzi powrócił jeden z najznakomitszych tytułów włoskiej opery, oparty na dziele Fryderyka Schillera „Don Carlos”.
Spektakl zaprezentowany został w formie inscenizowanego koncertu, a więc z kostiumami, lecz bez scenografii, którą zastępowały barwne animacje świetlne. W warstwie muzycznej trudno jest zarzucić dziełu jakieś szczególnie ciężkie mankamenty, jednak z całą pewnością w wydaniu pełnym prezentowałoby się ono znacznie bogaciej. Wyświetlane na scenie obrazy w pewien sposób wypełniały przestrzeń, tworzyły swego rodzaju klimat, lecz gdy tylko gasły, gdy postaci zostawały na scenie same, nie sposób było nie zauważyć pustki. Stratę tę rekompensowały do pewnego stopnia piękne kostiumy (zwłaszcza zjawiskowa suknia Elżbiety, która przywodzić może na myśl portret kobiety autorstwa Giovanniego Moroni z 1560 roku). Trudno więc ocenić spektakl od strony wizualnej, nawet reżyserskiej, jako że było tu dosyć mało akcji scenicznej, zamiast której mieliśmy jedynie nakreślone pewne sytuacje, co niektórych widzów mogło nieco znużyć, zwłaszcza przy raczej monumentalnych rozmiarach dzieła (4 h, 2 przerwy).

Wieczór bez wątpienia należał do Anny Wierzbickiej, sopranistki o wyjątkowej świadomości wokalno-aktorskiej. Artystka była z jednej strony królewska, pełna zimnego wdzięku w obliczu przeciwności losu, z drugiej zaś gorąca (finał w jej wykonaniu aż kipi od emocji). Ta związana z łódzką sceną śpiewaczka dobrze potrafi się na tych deskach odnaleźć, rozumie rozmiary sceny, jej głębokość, potrafi dostosować siłę głosu do konkretnego utworu i świetnie odnajduje się także we fragmentach, gdy nie znajduje się z przodu sceny, lecz w jej głębi). Brzmiała bardzo dobre zarówno w górnych, jak i dolnych rejestrach, zaś w momentach lirycznych miała w sobie dużo miodowej, eleganckiej słodyczy. Rola królowej Elżbiety jest partią wymagającą chirurgicznej wręcz precyzji wykonania, bowiem niczym rollercoaster raz pnie się dziko w górę, by po chwili poszybować w dół, śpiewanie trudne i mało higieniczne dla głosu, tym bardziej artystce należy się poklask. Dzięki mądremu gospodarowaniu głosem Anna Wierzbicka z łatwością wyśpiewała swą rolę do końca, bez śladu zmęczenia w głosie czy ruchu. Zresztą to, jak artystka się porusza, jak leży na niej każdy kostium, jak potrafi odnaleźć się w sukni z epoki… To na operowych scenach nie zawsze jest oczywistością. Jej dojrzałość wokalna, dobre panowanie nad głosem i wiarygodna chemia w scenach z innymi solistami zrodziły portret Elżbiety dystyngowanej, nieszczęśliwej w aranżowanym małżeństwie, tęskniącej za ukochanym Carlosem, lawirującej w meandrach dworskich intryg.

Dominik Sutowicz w roli tytułowej wypadł – jak zwykle zresztą – nader przekonująco. Był pełen młodzieńczego blasku, wrażliwości, śpiewając przy tym pewnie i z dużą świadomością wagi swej postaci. Bez wątpienia można uznać, iż, wcielając się w rolę dla spektaklu kluczową, poprowadził łódzkiego „Don Carlosa” bardzo sprawnie. Jego przyjemny tenor o dosyć niskiej, głębokiej barwie był nośny, dobrze słyszalny, a jego wprawne aktorstwo pozwalało mu budować postać i wchodzić w interakcje z innymi bohaterami w sposób niezwykle wiarygodny.
Podobnie zresztą wypadł Łukasz Motkowicz jako markiz Posa. Dzielnie sekundował on Dominikowi Sutowiczowi (piękny, harmonijny i spójny duet „Dio, che nell’alma infondere amor”). Jego ciepły, ekspresyjny baryton, dobrze poprowadzony i wysoce poprawny, przyjemnie rezonował w uszach odbiorców, zgrabnie balansując pomiędzy dźwiękami. Artysta swe aktorskie zadanie wypełnił z oczywistą przyjemnością.

Przyjemnym, zapadającym w ucho i pamięć akcentem był występ Aleksandry Borkiewicz-Cłapińskej w roli Tybalta. Jej słodki, czekoladowy sopran miał dobrą nośność, był słyszalny mimo niełatwych parametrów łódzkiej sceny, a jej interpretacja aktorska roli miała w sobie dużo wdzięku i lekkości.
Nieco zawiódł za to bas Wolodymyr Pańkiw w roli króla Filipa. Od strony dramatycznej jak najbardziej mógł się podobać, miał w sobie dużo dostojeństwa i mocy, jednak momentami jego głos brzmiał nieco gorzko, zdarzały mu się też „pobukiwania”. Choć w duecie z Wielkim Inkwizytorem (Robert Ulatowski) to on bardziej zapada w pamięć. Jego głos miał zdecydowanie więcej siły, głębi i dojrzałości.
W może niewielkiej, lecz znaczącej dla fabuły roli Mnicha zaprezentował się utalentowany bas Rafał Pikała. Artysta z pewnością zasługuje na zdecydowanie większe role. Agnieszka Makówka jako Eboli dała występ poprawny, jednak niepotrzebnie śpiewała aż tak forte, przez co momentami jej śpiew przypominał krzyk.
Nie zawiodła orkiestra pod batutą Maestro Antoniego Wita. Muzycy grali z gracją i harmonią, nie za głośno i nie za cicho zarazem, nie przykrywając śpiewu solistów i tworząc z ich głosami spójną całość. Nie wiadomo w sumie po co w spektaklu brał udział balet, który tańczył może i dobrze, ale dosyć skromie i anemicznie, nie mając też realnego uzasadnienia, jeśli chodzi o przebieg akcji.
Pozostaje mieć nadzieję, że „Don Carlos” powróci jeszcze na łódzką scenę. Może z pewnymi skrótami dla zintensyfikowania akcji, a na pewno z pełną scenografią. Wielką szkodą dla teatru byłoby takie niemal „jednorazowe” wystawienie tytułu, bez jego włączenia do stałego repertuaru. Zbyt często powtarza się na scenie tych samych kilka tytułów, czas na coś nowego…