Niekiedy trudno dociec, dlaczego „Bal maskowy” Giuseppe Verdiego tak rzadko gości na polskich scenach operowych, które to z uporem maniaka mielą wciąż „Traviatę” czy „Cyganerię”. Pomimo oczywistej urody tego dzieła, jego efektywności muzycznej, wpadających w ucho arii i scen zbiorowych, „Un ballo in maschera” (jeśli by użyć tytułu oryginalnego) nie zdobył aż tak wielkiej popularności, na jaką w opinii wielu melomanów z pewnością zasługuje.
Czy przyczyną takiego stanu rzeczy jest burzliwa historia dzieła? Jak zresztą wszyscy dziewiętnastowieczni kompozytorzy włoscy, tak i Verdi stale miewał utarczki z cenzurą, a problemy te nie ominęły również „Balu…”. By zadowolić nieustępliwych cenzorów, Verdi i jego librecista Antonio Somma najpierw zdegradowali głównego tenora z króla Włoch na księcia, potem zrobili z niego króla Szwecji. Ale na tym wędrówka bohatera się nie zakończyła i podczas pierwszego przedstawienia w Rzymie, w 1859 roku, zamienił się on w angielskiego hrabiego, zaś cała akcja przeniosła się do Bostonu w stanie Massachusetts. Dziś historia niejako zatoczyła koło i akcja „Balu maskowego” znów dzieje się w Szwecji. I tak było również w przypadku wystawionej z rozmachem i ogromnym powodzeniem inscenizacji Opery Śląskiej w Bytomiu.

Za pulpitem dyrygenckim stanął Maestro Tomasz Tokarczyk, który orkiestrę i solistów poprowadził z ogromną gracją i siłą. Zaś reżyserii spektaklu podjęła się Anna Wieczur, polska reżyserka teatralna, filmowa i radiowa, znana wcześniej z teatru dramatycznego i świata filmu, która swą operową przygodę rozpoczęła w roku 2018 operą „Kandyd” L. Bernsteina w Operze Bałtyckiej w Gdańsku.
Wieczur stworzyła inscenizację klasyczną, niezwykle logiczną i spójną, za którą łatwo podążać – nawet jeżeli nie zna się języka włoskiego lub nie śledzi napisów. Piękna była także scenografia autorstwa Martyny Kotlińskiej, niby wyjęta ze świata „starego” Disney’a, idealnie współgrająca z przyjemnymi dla oka kostiumami Anny Chadaj. Ciekawym smaczkiem były projekcje świetlne Stanisława Zaleskiego, kreujące klimat nerwowego oczekiwania na wielki krach.


Historia króla Gustawa, zakochanego bez pamięci w Amelii, żonie swojego najlepszego przyjaciela, hrabiego Renato, nie ma może dramatycznej mocy „Toski” czy historycznej potęgi „Nabucco”, porusza jednak z nie mniejszą siłą. A dzięki zręcznie dobranemu zespołowi solistów została ona opowiedziana w Bytomiu iście światowo.
W rolę króla wcielił się brazylijski tenor Matheus Pompeu o pięknej włoskiej barwie głosu. Miło jest obserwować jego powrót na Śląsk, warto bowiem przypomnieć, że w roku 2019 został on zwycięzcą Konkursu im. Adama Didura. Artysta może i nie ma prezencji bohatera wojennego, będąc raczej lirycznym, sentymentalnym kochankiem o młodzieńczej naturze, nie można mu jednak odmówić wokalnej finezji, precyzji akcentowej i przekonującego aktorstwa. Dobra chemia łączyła go z kreującą partię Amelii Wiolettą Chodowicz, dzięki czemu łatwo było uwierzyć w łączące ich uczucie. Niezwykle wzruszająca była w jego wykonaniu scena śmierci podczas tytułowego balu maskowego, w której to doskonale przedstawił swój dramatyczny potencjał.

Bardzo przekonująca jako Amelia była Wioletta Chodowicz. Jej tragiczna bohaterka, desperacko próbująca wyzwolić się z okowów grzesznej miłości, budzi autentyczne współczucie publiczności. Choć do fizycznej zdrady przecież nie doszło, to mimo wszystko Amelia dopuściła się wobec męża zdrady emocjonalnej. A jednak widzowie solidaryzują się z nią. Jest niczym Anna Karenina, uwięziona w małżeństwie, które nie daje jej szczęścia i spełnienia. Artystka śpiewała z dużą świadomością powagi swej roli, była w niej dobrze osadzona. Aria „Morró, ma prima in grazia”, w której jako wiarołomna połowica błaga swego męża o ostatnią łaskę, nim ten zada jej śmiertelny cios, dosłownie wyciska łzy.

Dobra chemia sceniczna łączyła artystkę także z wcielającym się w rolę Renato (męża Amelii) Mateuszem Michałowskim. Ten młody śpiewak obdarzony jest niezwykle ciekawym, ciepłym, a jednocześnie brutalnie męskim barytonem o sporej nośności. Mimo młodego wieku artysta poszczycić się może wprawą i naturalnością w kreowaniu postaci, wie i rozumie, o czym śpiewa. Jego Renato przechodzi wiarygodną przemianę z wiernego i lojalnego przyjaciela w opętanego żądzą zemsty, zranionego mężczyznę. Artysta śpiewał pewnie, sprawnie poruszał się na scenie, łatwo wchodził w interakcję z innymi postaciami.

Początek drugiego aktu należał bez wątpienia do Anny Boruckiej i jej mrocznej Ulryki. Ta utalentowana mezzosopranistka potrafi śpiewać także altem (jak to miało miejsce chociażby w „Requiem” Mozarta), co sprawiło, że jej głos w tej roli brzmiał wyjątkowo głęboko i zmysłowo, niepokojąco i kusząco zarazem. Głos bardzo dobry, o dużym wolumenie zwłaszcza w dolnych rejestrach. Artystka prezentowała się także wyjątkowo złowieszczo w kostiumie – jej długa suknia i rogi z gałęzi, do złudzenia przypominające baśniową koronę, to zdecydowanie jeden z najciekawszych strojów tej inscenizacji.

Doskonałą przeciwwagą dla siły dramatycznej spektaklu, jednocześnie hamującą i napędzającą tragedię, która na szwedzki dwór nadciąga z coraz to większym impetem niczym lawina, był Oskar Marty Huptas, młodziutkiej artystki obdarzonej przyjemnym, perlistym sopranem o dziewczęcym wdzięku. Na uwagę zasługuje także urocza interpretacja jej postaci od strony aktorskiej. Oskar, jako królewski paź, to wdzięczna osóbka, comedia dell’arte w czystej postaci. Na szczególną uwagę zasługuje doskonałe panowanie artystki nad głosem – Oskar tańczy, wesoło podryguje, podskakuje, a zatem rola ta wymaga także dobrej kondycji fizycznej. Tutaj zaś wszystko grało wręcz modelowo.

Bardzo solidnie w mniejszych partiach wypadli także Bogdan Kurowski jako Horn, Adam Wożniak jak Krystian, Maciej Komandera jako Sędzia Najwyższy oraz Michał Bagniewski jako służący Amelii. Chór Opery Śląskiej pod kierownictwem Krystyny Krzyżanowskiej-Łobody może nie miał tu wielkiej roli na miarę „Va pensiero”, jednak zabrzmiał świetnie i z zaangażowaniem.
Na koniec nie sposób pominąć zespołu baletowego Opery Śląskiej – tu, w choreografii Izadory Weiss. Obdarte ze skóry postaci, niczym mumie, złożone z samych mięśni i ścięgien, obecne zarówno na scenie, jak i na wyświetlanych projekcjach, były niemym zwiastunem nadchodzącej tragedii.

Jeżeli ktoś nie miał jeszcze okazji zobaczyć (i przede wszystkim posłuchać!) „Balu maskowego” w wydaniu bytomskim, ten wciąż ma szansę nadrobić zaległości. Spektakl powróci jeszcze 7 stycznia przyszłego roku. Warto!